Nie ma jak w domu
Ostatnie lata przyniosły u nas rozkwit, a może nawet przesyt, usług gastronomicznych taka myśl przyszła mi do głowy, gdy zobaczyłem na najbliższym rogu restaurację… brazylijską. Na czym polega tamtejsza specyfika, nie wiem, ale podejrzewam, że i nowo upieczony zespół zatrudnionych tam „specjalistów” też nie wie. Jeśli do tego doliczyć lokale ze specjałami indyjskimi, kurdyjskimi i marokańskimi (o takich jak greckie, włoskie czy chińskie nawet wspominać nie wypada), to można by sądzić, że atrakcyjność domowych przyjęć gwałtownie spadła. Tak wcale nie jest. Za ten komfort olbrzymiego wyboru słono płacimy i nie jest to przyjemność zbyt szeroko dostępna. Z drugiej strony, przyjmowanie gości w domu zachowuje swoją pozycję, staje się bowiem przestrzenią szczególną, ekskluzywną, bo dostępną dla wybranych. Oczekują oni zatem czegoś odmiennego, a jeśli znanego, to z najlepszej strony. Jest to zresztą normalna kontynuacja starej tradycji, zgodnie z którą poszczególne domy (nawet jeśli „domem” jest garsoniera) coś określonego uważały za swoją specjalność. Dotyczyło to także osób mało zamożnych. Opowiadano mi, jak to przed wojną wymieniano między sąsiadami moich dziadków smakowite prezenty w rodzinie katolickiej i żydowskiej (ortodoksyjnej!). Na święto każda z zaprzyjaźnionych stron ofiarowywała drugiej talerz jakichś smakołyków albo choć butelkę domowej nalewki „na spróbowanie”.